Agatka z sercem na dłoni


Agatka lubiła chodzić nago. Pamiętam, jak biegła między kocami rozłożonymi na plaży, czteroletnie dziecko bez ubrań, w upale, nad wodą, w gronie jej podobnych dzieci, nikt nie zwracał na nią uwagi. Ot, lato nad jeziorem, gdzie każdy z nas biegał bez majtek. Jednak już kilka lat później, dzieci nabierają wstydu, zaczynają się chować, naśladować dorosłych i bezpowrotnie pozbywają się tej rajskiej beztroski. Coś jakby grzech pierworodny włączał się człowiekowi, gdy kończy pięć lat. Trochę dlatego, że chcieliśmy być jak nasi rodzice, którzy najwyraźniej mają coś do ukrycia, trochę dlatego, że sami zaczynamy zbierać swoje małe grzeszki, ale kolejnego lata wszyscy chodziliśmy już co najmniej w kąpielówkach. Ale nie Agatka. Nie umiem powiedzieć, czy dlatego, że dorośli jej wmówili, że nie musi podążać ich ścieżkami, że ma być inna, może lepsza, że nie ma czego ukrywać. A może dlatego, że faktycznie była cały czas tak beztroska i niewinna jak w dniu narodzin. W każdym razie piętno wstydu się nie pojawiło. I nic się nie stało. Dziecko to dziecko, ma prawo do swoich wybryków.

Kiedy Agatka zaczęła dojrzewać, powoli stawała się kobietą, jej nawyk nagości zaczął przyciągać uwagę. Krępował jednych, wywoływał niezdrową ciekawość u innych. Na plaży, na szkolnym boisku, w przydomowym ogródku, czuła się równie swobodnie co w czterech ścianach domu. Jedyne, co Agatka zauważyła, to fakt, że jej otoczenie zaczęło traktować ją inaczej, ludzie zaczęli reagować tak, jak najczęściej reagują w obliczu nieznanego – śmiechem albo strachem. Strach można było znieść, kończył się na odwróconych spojrzeniach, mniej lub bardziej dyskretnych napominaniach zaniepokojonych matek, które radziły rówieśniczkom Agatki, żeby się z nią nie zadawały. Dużo bardziej bolesny był śmiech. Śmiech chłopców zachęcających Agatkę, żeby biegała, „żeby mogli się lepiej przyjrzeć”. Dziewczyn komentujących głośno wszystkie niedoskonałości jej figury. Nerwowy śmiech dorosłych, gdy mówili między sobą, że to nie najlepszy sposób, żeby znaleźć sobie męża. Agatka słyszała każdą drwinę i przez każdą cierpiała, ale nie rozumiała, dlaczego na niej skupia się uwaga wszystkich wokół.  Braku ubrań nie jest łatwo dostrzec osobie, która nie czuje zimna.

Agatka stała się Agatą. Smutną Agatą. Trzydziestoletnia, naga Agata nie biegała, a przemykała między alejkami parku, gdzie wychodziła na krótkie spacery. Zmęczona i obojętna na nagość, na śmiech, na zażenowanie, na te wszystkie spojrzenia, które ją osaczały. Miała już wyrobioną opinię dziwaczki, dzięki której nastoletni chłopcy mogą przestudiować anatomię kobiecego ciała, a na jej bazującym na niewinności zwyczaju wyrosły legendy opowiadane przez stare baby, jak to została zgwałcona przez lokalnego menela i oszalała, albo jak to jej nimfomania każe jej dybać w parku na każdego, kto byłby na tyle zdesperowany, żeby skorzystać z jej wdzięków. Bo Agata nie była piękna. Żal i smutek zużył jej ciało dużo szybciej, niż wskazywałby jej wiek, a blizny jakich się nabawiła od przypadkowych adoratorów szpeciły jej ciało i duszę. Ale nadal, mimo całej niechęci świata nie rozumiała, że jedna drobna rzecz różni ją od reszty. Nagość, beztroska, niewinność, brak grzechu pierworodnego. Jej największy grzech, za który pokutowała każdego dnia. Większość czasu spędzała w domu. Jedyne miejsce, gdzie nikogo nie raziła jej nagość, gdzie nikt jej nie opluwał ani się z niej nie śmiał. Gdyby mogła, nie opuszczałaby tego miejsca, to zwierzęcy pęd do drugiego człowieka pchał ją od czasu do czasu na zewnątrz. Zwierzęcy pęd i dziecięca naiwność, że ktoś kiedyś spojrzy na nią nie jak na zdziwaczałą nagą kobietę, ale jak na zwykłego człowieka.

Wychowywaliśmy się, dorastaliśmy i starzeliśmy na tej samej ulicy. Kiedy byłem w najniższym punkcie mojego życia, szukałem miejsca, gdzie mogę rozłożyć materac i kilka książek. Ona szukała kogoś, kto podzieli się z nią napiętrzającymi się rachunkami. I tak po wielu latach znaleźliśmy siebie. Czterdzieści lat Agaty, pełnych niezasłużonego cierpienia zamkniętych w czterdziestu metrach kwadratowych mieszkania na drugim piętrze. I ja, mający w pamięci, jak biegałem z nią razem po plaży w wieku czterech lat, jak śmiałem się z niej na boisku razem z kolegami w wieku lat kilkunastu, jak obojętnie mijałem ją w parku dziesięć lat temu. Jak wyrządzałem jej tę samą krzywdę co inni, mimo, że byliśmy obok siebie przez tyle lat. Gdy spotkaliśmy się przelotnie w kuchni zobaczyłem strach jej oczach, zdałem sobie sprawę, że jestem intruzem w jedynym miejscu, gdzie czuła się bezpiecznie i że musiała zrezygnować z tego bezpieczeństwa, a ja stoję w samym sercu bastionu jej poczucia normalności. I że mogę go zburzyć jednym skrzywieniem twarzy wyrażającym pogardę lub obrzydzenie. I że ona o tym wie.

Poprosiłem ją, żeby usiadła i zaparzyłem dzbanek kawy zbożowej. Usiadłem obok niej, nalałem jej kawy do kubka i patrzyłem. W oczy. Tam, gdzie nikt inny wcześniej nie patrzył. Tak jak się patrzy na drugiego człowieka, kiedy chce się z nim pobyć. Piliśmy kawę w milczeniu i patrzyliśmy na siebie. Nadejdzie chwila, kiedy zaopiekuje się nią. Wytłumaczę, że ubranie to pancerz, który każdy z nas zakłada, żeby obronić się przed światem, żeby mniej bolało, że nagość, jak by nie była niewinna, nie jest warta, by pokazywać ją każdemu. Że jest zarezerwowana dla siebie samej albo dla najbliższych, że nikt tam, na świecie jej nie doceni, ani nie będzie tolerował. Że bezgrzeszność zostanie tam uznana za największy grzech. To wszystko postaram się pomóc jej zrozumieć, ale nie dziś. Dziś będziemy pili w milczeniu kawę zbożową przy stole kuchennym.