Prawo Murphy’ego


Dzisiaj w pracy wydarzyło się sporo dobrych rzeczy. Nowy pracownik zapowiada się świetnie, domykamy nasz największy projekt, pierwszy klient detaliczny nas odwiedził, dostaliśmy pozytywną odpowiedź na wycenę dziesięciokrotnie przekraczającą nasze wyceny robione w Ciemnych Wiekach. No i jedna klientka się zbiesiła na przestój w realizacji jej projektu. Nawet nie z naszej winy. I po raz kolejny zauważyłem, że sukcesy nie robią na mnie żadnego wrażenia, a działanie firmy oceniam wyłącznie przez pryzmat ilości i skali problemów, które mamy.

Moje dni wyglądają podobnie. Budzę się z gotową listą realnych, potencjalnych i wyimaginowanych zagrożeń w głowie. Sprawdzam pocztę jeszcze w łóżku (jakby naszym klientom się chciało pisać maile o siódmej rano), żeby się upewnić, że nie mam czegoś nowego do dołożenia do mojej listy (ujmowania nie przewiduję). Zanim wstanę, potrzebuję kilkunastu minut, żeby się uspokoić. Potem prysznic. Pod prysznicem liczę pieniądze, terminy i faktury. Codziennie, żeby się upewnić, że starczy na wypłaty. W drodze do pracy dobieram rozwiązania, do najważniejszych zagrożeń. Kiedy wchodzę do biura, robię swoje, ale i tak na koniec dnia, w pamięci zostają mi tylko negatywne wydarzenia.

Z jednej strony to dobrze – rozważanie najgorszych scenariuszy, analiza błędów, czy „zarządzanie przez kryzys” to zawsze sposób na bezpiecznie rozwijanie firmy, z drugiej strony, coraz bardziej obawiam się syndromu strażaka. Że moja rola w firmie sprowadzi się do reagowania wyłącznie na negatywne czynniki i nie będę umiał wykorzystać optymalnie sukcesów.

Tak czy inaczej, jednego jestem pewien – odkąd myślę wyłącznie o problemach, firma funkcjonuje skutecznie.